Wzrost gospodarczy - nowe uzasadnienie zastępowania ras
W całej Europie nominalnie konserwatywne rządy stoją na stanowisku, że masowa imigracja z krajów trzeciego świata jest konieczna dla wzrostu PKB.
W ciągu ostatniej dekady Europejczycy przyzwyczaili się słyszeć "musimy zapewnić schronienie osobom uciekającym przed wojną i prześladowaniami" jako powód do przyjęcia dużej liczby osób z krajów trzeciego świata do swoich krajów. Kluczowy moment miał miejsce w 2015 roku, kiedy to kanclerz Niemiec Angela Merkel jednostronnie i bez konsultacji z narodem niemieckim zaprosiła 1,2 miliona Syryjczyków do osiedlenia się w tym kraju. Nowo przybyli otrzymali hojne świadczenia, w tym mieszkania do zamieszkania, zasiłki socjalne, a także dostęp do krajowej opieki zdrowotnej, szkolnictwa i nie tylko. Jak zwykle, większość przybyłych stanowili młodzi mężczyźni w wieku 18-40 lat.
Jak się później dowiedzieliśmy, wielu z tych, którzy przybyli, okazało się nawet nie pochodzić z Syrii, ale z innych krajów - Iraku, Afganistanu, Pakistanu i różnych krajów afrykańskich. Jak to często bywa w całej Europie, przybywają oni bez żadnych dokumentów, co utrudnia udowodnienie, skąd pochodzą. Przeprowadzone testy DNA i testy dentystyczne często wykazały, że ich twierdzenia są nieprawdziwe, zwłaszcza w przypadku wielu dorosłych mężczyzn podających się za dzieci uchodźców, z których wielu trafiło do szkół razem z rodzimymi europejskimi dziećmi.
"Poradzimy sobie z tym", stwierdziła Merkel, próbując uspokoić obawy opinii publicznej. Warto zadać sobie pytanie, w jaki sposób "poradzono sobie" w obliczu kolejnych ataków terrorystycznych, gwałtownego wzrostu liczby gwałtów i ataków seksualnych (zwłaszcza w łaźniach publicznych), w tym niesławnego zbiorowego gwałtu w Kolonii i wzrostu liczby brutalnych przestępstw.
Przywódcy Unii Europejskiej pokazali swoje prawdziwe oblicze, natychmiast zwierając szeregi wokół Merkel, deklarując, że nie tylko postąpiła słusznie, ale że "wszystkie kraje europejskie muszą wziąć swój sprawiedliwy udział" - innymi słowy, egzekwując kwoty dla wszystkich krajów UE, aby zaakceptować proporcje nowych przybyszów. Zrozumiałe jest, że wywołało to pewną niezgodę, a kraje takie jak Polska i inne z "Wyszehradzkiej Czwórki" odmówiły podpisania tego systemu kwotowego. Z perspektywy czasu wydaje się całkiem możliwe, że wydarzenia te miały wpływ na bliskie głosowanie Wielkiej Brytanii za opuszczeniem Unii Europejskiej.
Powszechnym tematem - głównie wśród przywódców politycznych lewicy, ale coraz częściej także prawicy - jest przekonanie, że narody zachodnie i europejskie mają jakiś moralny obowiązek zapewnienia schronienia przybyszom z odległych zakątków świata, przy założeniu, że przybysze ci uciekają przed strasznymi okolicznościami, takimi jak wojna, prześladowania i głód.
Odkładając na bok pytanie, dlaczego obowiązkiem każdego białego kraju jest przyjmowanie osób uciekających przed różnymi problemami świata - szczególnie kosztem własnych obywateli - ostatnio nastąpiła zauważalna zmiana w retoryce - i jest to wiadomość, którą słyszeliśmy już wcześniej.
Tysiące młodych ludzi z krajów Trzeciego Świata codziennie przybywa łodziami do europejskich wybrzeży i nie wydaje się już udawać, że uciekają oni przed jakimikolwiek przeciwnościami losu. W rzeczywistości przybysze są obecnie częściej i trafniej określani jako "migranci" niż "osoby ubiegające się o azyl" lub "uchodźcy".
W naszym ostatnim artykule skupiliśmy się na tym, jak zarówno brytyjski, jak i polski rząd, obie rzekomo "konserwatywne" administracje, wydają się stosować taktykę robienia hałasu o zapobieganiu nielegalnej imigracji, jednocześnie po cichu wydając ogromną liczbę wiz pracowniczych osobom z krajów trzeciego świata.
PiS, rządząca w Polsce partia, zdawała się wycofywać ze swojego planu wydania 400 000 wiz pracowniczych do listy krajów, w tym wielu z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, po naciskach ze strony wiodącej prawicowej partii opozycyjnej Konfederacja, a przede wszystkim oportunistycznej interwencji Donalda Tuska, byłego polskiego premiera, przewodniczącego Rady Europejskiej i, co ważniejsze, obecnego lidera PO, głównej partii opozycyjnej wobec PiS.
Czy to oznacza koniec polityki PiS raz na zawsze? Być może nie. Zaledwie kilka tygodni później polski premier Mateusz Morawiecki został zacytowany - po spotkaniu z włoską premier Giorgią Meloni, która zobowiązała się do wydania 425 000 pozwoleń na pracę dla migrantów spoza UE do 2025 r. - jako mówiący, że "nasze kraje mają bardzo podobną wizję rozwoju naszego kontynentu i spraw, którymi się zajmujemy" - jedną z tych spraw jest migracja.
Jest to ta sama niedawno wybrana Giorgia Meloni, która przez lewicę była potępiana jako "skrajnie prawicowy" polityk, podczas gdy przez prawicę była celebrowana jako przywódca, który w końcu ochroni granice Włoch. Obecnie Meloni zdaje się podążać dokładnie tą samą ścieżką, co rząd Wielkiej Brytanii - głośno mówi o obronie kraju przed nielegalną imigracją (jednocześnie nic z tym nie robiąc), a jednocześnie legalnie otwiera drzwi dla milionów ludzi z trzeciego świata w imię "wzrostu gospodarczego".
Były lider Partii Konserwatywnej William Hague opublikował niedawno w gazecie Times artykuł zatytułowany "Nawet prawicowcy wiedzą, że potrzebujemy migrantów". Argumentuje w nim, że masowa imigracja z krajów trzeciego świata do krajów europejskich jest "nieunikniona" i nie mamy innego wyjścia, jak tylko się do niej dostosować. Mówiąc o "nadchodzącej erze migracji", przytacza liczbę nie mniejszą niż 140 milionów "w ruchu". Jego argumenty mają znajomy motyw - Europa staje się "starsza i bardziej chora", dlatego po prostu potrzebujemy tych ludzi, abyśmy mogli osiągnąć to, co określa jako "gospodarczą i technologiczną dominację" Stanów Zjednoczonych.
To, że są to słowa człowieka, który startował w wyborach jako lider partii obiecującej ograniczenie imigracji, wydaje się niezwykłe - ale być może nie powinniśmy być już zaskoczeni. Ostatnio wydaje się, że konserwatywni przywódcy w całej Europie i świecie zachodnim zaczęli śpiewać z tego samego śpiewnika.
Jedno wydaje się pewne - tacy jak William Hague są tak oderwani od rzeczywistości i poglądów opinii publicznej, że nie mają pojęcia, jak złowieszczo to wszystko brzmi dla normalnych ludzi. Dla zdecydowanej większości z nas myśl o 140 milionach, w większości męskich, przybyszów z Trzeciego Świata, którzy zstępują na wszystkie etniczne białe narody - których rdzenna populacja jest już kurczącą się globalną mniejszością - jest przerażająca. Nie dla Hague'a i europejskich "konserwatywnych" przywódców, takich jak Meloni i najwyraźniej także Morawiecki.
Biorąc pod uwagę niemal jednoczesny czas tych ogłoszeń i uderzające podobieństwo między proponowanymi liczbami (400 000 rocznie zgodnie z planem PiS w porównaniu z 425 000 ogłoszonymi przez Meloniego), nie można przestać się zastanawiać, czy polityka ta jest dyktowana gdzieś niewidocznie i wyżej. Wydaje się, że z korzyścią dla społeczeństwa byłoby wiedzieć dokładnie, z kim ci przywódcy współpracowali za kulisami. Z jakimi liderami biznesu, think tankami i organizacjami ponadnarodowymi rozmawiali? Można nawet zapytać, czy miały miejsce jakieś duże transakcje finansowe? Wydaje się, że żyjemy w czasach, w których przywódcy polityczni po obu stronach są bardziej zobowiązani wobec wielkiego biznesu i niewybieralnych organów ponadnarodowych niż społeczeństwa, któremu mają służyć. Coraz częściej mówią o naszych krajach tak, jakby były niczym więcej niż gigantycznymi korporacjami, a ich obywatele łatwo wymiennymi jednostkami gospodarczymi.
ZUS, polska agencja rządowa odpowiedzialna za państwowe ubezpieczenia społeczne, ogłosiła, że Polska potrzebuje 2 milionów imigrantów, aby sfinansować system i utrzymać emerytury dla rosnącej liczby polskich emerytów. Podczas gdy kurcząca się pula emerytalna Polski jest palącą kwestią - biorąc pod uwagę niesamowite przeciwności losu, z jakimi Polska musiała się zmierzyć jako naród, w tym wielokrotne wymazanie z mapy, nie wspominając o inwazjach i zniszczeniach z rąk Niemców i Rosjan w XX wieku - ratowanie emerytur wydaje się zdumiewającym uzasadnieniem dla ponownego wymazania Polski - ale tak właśnie jest.
Kluczowe pytanie musi brzmieć - co pozostaje z narodu i jego kultury bez jego ludzi? Jeśli podążymy za logiką tych przywódców i polityków, ceną tego "wzrostu gospodarczego", o którym bez końca słyszymy, wydaje się być ostateczne zastąpienie i wymazanie naszych ludzi. Przybycie prawie pół miliona osób w wieku 18-40 lat każdego roku sprawiłoby, że w większości krajów europejskich w ciągu zaledwie kilku lat liczba ludności rodzimej w wieku rozrodczym i pracującej zostanie przewyższona liczebnie przez nowo przybyłych.
Twierdzenie, że imigracja z krajów trzeciego świata przynosi korzyści gospodarcze krajom europejskim, ogólnie rzecz biorąc, nie jest prawdziwe. Jak wykazało badanie przeprowadzone w Danii, imigranci z krajów MENAPT (Bliski Wschód, Afryka Północna, Pakistan, Turcja) są w rzeczywistości ogromnym drenażem dla państwa;
"Według ministerstwa imigranci i potomkowie z krajów MENAPT kosztowali państwo duńskie 85 000 koron na osobę w 2018 roku. W przypadku osób z innych krajów niezachodnich liczba ta wynosi 4 000 koron na osobę".
Badanie wykazało, że imigracja spoza Zachodu kosztuje Danię oszałamiające 4,8 miliarda dolarów rocznie - co doprowadziło do wezwań do znacznie ostrzejszej polityki imigracyjnej i deportacyjnej.
Globalistyczna, pro-multikulturowa mantra "różnorodność jest siłą", powtarzana nam bez końca, zbudowana jest na fundamencie kłamstw. Badania wykazały, że różnorodność etniczna prowadzi do spadku produktywności, współpracy i praworządności. Argument ekonomiczny sam w sobie nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością.
"Jesteśmy na początku masowego wymierania, a wszystko, o czym możecie mówić, to pieniądze i bajki o wiecznym wzroście gospodarczym", powiedziała Greta Thunberg, słynnie ganiąc światowych przywódców na szczycie ONZ w sprawie działań na rzecz klimatu w 2019 roku. Greta mogła mieć na myśli coś nieco innego, gdy mówiła o "masowym wymieraniu", ale jej słowa nie mogą być dziś bardziej prorocze.